Czcigodny pedagog miłości
Glosa do życiorysu świętego Mikołaja z Miry
Mało, doprawdy mało o świętym Mikołaju wiemy. Tę zaledwie nad wyraz skromną garść informacji o nim posiadamy: że do życia doczesnego narodził się około roku Pańskiego 270 w Patarze w Anatolii, czyli Azji Mniejszej, do życia wiecznego natomiast ― między rokiem 345 a 352, z dużą dozą prawdopodobieństwa zwykło się przyjmować, iż stało się to nie kiedy indziej, naturalnie, jak tylko 6. grudnia; że został obrany pasterzem Kościoła w Mirze ― obecne Demre ― we wschodniej Licji, krainie w południowo-zachodniej rzeczonej Anatolii położonej; wreszcie: że pozyskał sobie opinię wrażliwego, empatycznego, wyczulonego na niedolę, ubóstwo, cierpienie i potrzebę drugiego człowieka dobroczyńcy i cudotwórcy.
Tu właściwie, z niejakim rozczarowaniem przyznać musimy, gdy o Mikołajowe curriculum vitae idzie, „[…] wąski skrawek stałego lądu faktów ― ledwieśmy na skraweczek ów weszli [uwaga moja ― ŁL] ― znienacka się kończy […]”[1]. I oto, cokolwiek zdezorientowani, stajemy nad brzegiem zaszlamionego jeziora, mętnego i nieogarnionego bajora legend, podań, domysłów i dopowiedzeń pobożnych hagiografii. Afektywny i sentymentalny Wschód łódką swojej wielosłownej, kontemplacyjnej dewocji ― słowo to rozumiemy tu, oczywiście, neutralnie ― rączo i radośnie po zawiesistych tychże wodach dryfuje. By się o tym przekonać, wystarczy zaglądnąć do tekstu akatystu; nawiasem mówiąc: Mikołaj przynależy w prawosławiu i w ogóle w tradycji grecko–bizantyjskiej do grona świętych „uprzywilejowanych”, w pewnym sensie elitarnych, jako że najczęściej w modlitwach przyzywanych. Inaczej wyważony i racjonalny, ascetycznie powściągliwy i logiczny, krytycznie zdystansowany Zachód ― nie jest to bynajmniej żaden przytyk: do łodzi pobożności ― a mamy tu na myśli pobożność więcej, by ją określić jakoś, zinstytucjonalizowaną, legalną, wszakże pobożności prywatnej tyczy się to w mniejszym stopniu ― jużci, wsiada, ale wiosłuje i w owej intrygującej, mitycznej toni pływa bez swawolnego hura–entuzjazmu, asekurancko i bojaźliwie, opieszale i leniwie. Przejawia się to najbardziej w tym choćby, że w swym kalendarzu liturgicznym wspomnienie mirskiego biskupa ujmuje ostrożnie jako memoria ad libitum, a zatem jako niezobowiązujące, fakultatywne.
Skąpa faktografia biograficzna odnośnie do sylwetki Mikołaja nie przeszkadza jednakowoż być mu w ostatecznym rozrachunku i w globalnej perspektywie świętym pośród ludu bodaj najpopularniejszym ― celowo nie używamy sformułowania „najbardziej czczonym”, jako że popularność nie jest z kultem zawsze tożsama i niekiedy mało w gruncie rzeczy ma z nim wspólnego: ongiś, jak podają znawcy tematu, plasował się ponoć zaraz za Janem Chrzcicielem, a tuż przed Piotrem i Pawłem, jak to dokładnie wygląda dziś ― trudno powiedzieć jednoznacznie. Przeciwnie wręcz ― zdają się nieliczne wzmiankowane „nagie” fakty, gdyż stanowią żyzny grunt dla tyleż bujnego, co barwnego wykwitu rozmaitych tez, teoryj, wytłumaczeń i interpretacji, do przymnażania jego sławy niepozornie, konsekwentnie acz przykładać. Wszyscy albowiem lubimy przecież ― tak, po prostu lubimy ― historie mgłą tajemnicy owiane, gęstymi oparami misterium osnute, przy których milknie, kapituluje wnikliwa, rzetelna i merytoryczna, a trochę pretensjonalna przy tym i oschła scientia.
Czy atoli wskazać da się jakąś głębszą jeszcze rację, powód jakiś, dla którego błogosławiony Mikołaj tak jest kochany, z takim utęsknieniem rokrocznie wyczekiwany, dla którego Mikołaj tak bliski okazuje się ludziom? Zaiste, da się: ponieważ najzwyczajniej ― o, jak rzadko zwyczajność nie bywa nadzwyczajna! ― był i wciąż pozostaje, i wciąż jest dobry. Dobroć tymczasem, ciepłem emanująca dobrotliwość ― nawet, a może przede wszystkim ta naiwna dobrotliwość, ta aż naiwna dobrotliwość ― ma to do siebie, iże ku sobie, niczym magnes, pociąga, przyciąga, iże ku sobie skłania.
Kogóż azali nie ujmie, jak to między innymi głoszą od pokoleń opowiadane świętobliwe klechdy, beztroski rozdawca swojego rodzinnego majątku? Anonimowy darczyńca, zubożałemu szlachcicowi dyskretnie pieniądze podrzucający na zamążpójścia umożliwiające posagi dla trzech jego cór, tym samym zaś „[…] dziewkom skłonionym na zgubę […]” dziewczą ocalający poczciwość?[2] Orędownik przed cesarskim majestatem łaski dla trojga wiernych swoich, skazanych na śmierć za wykroczenie nieproporcjonalne do tak surowej i bezwzględnej kary? Wskrzesiciel w emocji przez porywczego hotelarza zamordowanych gości, którzy nie byli w stanie uregulować należności za swój pobyt w gospodzie? Człowiek głębokiej modlitwy, w czas gwałtownej burzy cudownie rybaków ratujący od niechybnego utonięcia? Oddany, własne życie narażający pielęgniarz chorych, złożonych straszliwą zarazą? Krzepki obrońca ortodoksji, podczas soborowej debaty w Nicei w roku 325, nie mogąc zdzierżyć wywrotowych wywodów heretyckich, policzkujący Ariusza? Kogóż więc człek taki, bez reszty prawości poświęcony i dobra „niewolnik”, nie oczaruje? Komuż nie zaimponuje?
Nie można w dostojnej Mikołajowej dobroci nie widzieć ikony, kolejnego odzwierciedlenia, obrazu dobroci Bożej: obrazu przetransponowanego, owszem, w nowy kontekst i adekwatnie do tego nowego kontekstu politurowanego, ale w swym rdzeniu nic niezmienionego, ani krztyny niezdeformowanego ― jedynie politurowanego. Jego życzliwością opromienione życie stanowi ucieleśnienie, przedłużenie czy kontynuację łaskawości samego Trójjedynego Boga; w ograniczony sposób, jak wszystko zresztą w naszej szczęsnej–nieszczęsnej doczesności, objawia i wyraża hojną i szczodrobliwą nam przychylność Boga. Należy powątpiewać ― wtrąćmy w tym miejscu i przy tej okazji ― czy tę aby Bożą przychylność wyraża ― czy aby raczej jej nie uwłacza ― przerośnięty, opływowych kształtów, sędziwy i brodaty krasnolud w czerwonym kubraku i w tego samego koloru mycy z białym, włochatym pomponem, chociażby ten najsympatyczniejszy i najmilszy, słodko pokasłujący, mlekiem i ciasteczkami się zajadający, w elfiej asyście zaprzęgniętymi w renifery saniami dookoła świata w wielkim pośpiechu mknący, żeby mieszkańcom każdego domu, nie bez wysiłku przecisnąwszy się przódy przez komin, złożyć pod świątecznie ubranym drzewkiem wymarzone i wyśnione gwiazdkowe podarki i prezenta…
Czego nas tedy ― zrekapitulujmy ― tak pobożnie przez biskupa Mikołaja z Miry przepędzony żywot uczy? Trzech co najmniej rzeczy.
Po pierwsze: niezachwianie permanentnego i zadziwiająco bezkompromisowego chrześcijańskiego miłosierdzia. To jest: uczy nas, „[…] tak nienawykłych do miłości”[3], miłości właśnie, samej przeto esencji naszej wiary (por. np. Ga 5,14); uczy nas, zakotwiczonych „[…] w świecie tak często poddającym się pokusom egoizmu i zachłannego konsumeryzmu”[4], nas, całkiem i wyłącznie na własnych potrzebach skoncentrowanych sobków, alfabetu i języka miłości ― on czcigodny miłości pedagog; stąd być może, chociażby i nie do końca świadomie, przyodziewa się Mikołaja bądź to czerwonym ornatem, bądź to innymi powłóczystymi szatami czerwonymi. Przypomina nam Mikołaj, że „dla nas żyć to znaczy dawać”, a „pozostawić coś dla siebie oznacza śmierć”[5].
Po drugie: święcie szlachetny arcykapłan mireński uzmysławia nam, że dobro w swej istocie nie jest powierzchowne, nie jest płytkie, że nie jest dobro tylko dobrem; że w dobru mianowicie, jakiekolwiek by ono było i czymkolwiek byłoby motywowane, zawsze kryje się, przebywa, mieszka ― immanentnie ― Bóg; że za dobrem, jako wierny, jako najwierniejszy jego „mecenas” i „kustosz”, stoi Bóg; że w wydarzeniu dobra, niezależnie od tego, czy dobra jestem podmiotem czy przedmiotem, czy dobra jestem akuratnie twórcą, dawcą, czy biorcą, odsłania się Bóg (por. Mt 25,40).
Po trzecie wreszcie: podpowiada nam biskup Mikołaj, co dla nas, wyemancypowanych humanistów, wielkie nadzieje pokładających w człowieku, jest chyba szczególnie trudne do zaakceptowania i przyjęcia, że siły do bycia dobrym i wielkodusznym ― a nie ma się co zwodzić i łudzić: bycie to domaga się sił niemało, domaga się sił heroicznych, sił wręcz nadludzkich ― czerpać trzeba bezpośrednio z samego definitywnego źródła dobroci i wielkoduszności: od Tego, który cały jest dobrem i wielkodusznością ― niczym więcej, dobrem i wielkodusznością jeno (por. Mk 10,18). Bo wszystkie inne źródła, źródła „ludzkie”, źródła fizyczne i naturalne, prędzej czy później zatęchną albo wyschną, a to jedno, jedno jedyne, nieskończone źródło źródeł, zawsze pozostanie bijące, tryskające i żywe, i zdolne nas poić, i zdolne gasić nasze gorące pragnienie egzystencji dobrej.
Niesłychanie przejmujące i do głębi poruszające świadectwo subtelnej walki o pojęcie i zrozumienie, że autentyczna, ta ― powiedzmy ― najpełniejsza dobroć możliwa jest wyłącznie przy harmonijnym współżyciu, przy absolutnym zjednoczeniu z Bogiem, świadectwo tym dobitniej przemawiające, że powstałe w przede dniu śmierci i potomnym ofiarowane niejako w testamencie, pozostawił po sobie genialny nasz Miłosz. W swoim ostatnim wierszu ― wierszu pod znamiennym tytułem Dobroć, opatrzonym datą 22. grudnia 2003 roku ― tak wszakże napisał[6]:
Wzbierała w nim czułość tak wielka, że na widok
zranionego wróbla gotów był wybuchnąć płaczem.
Pod nienagannymi manierami światowca ukrywał
swoje współczucie dla wszystkiego co żywe.
Być może odgadywali to niektórzy ludzie, ale na pewno
wiedziały o tym w sposób dla nas tajemniczy małe ptaki,
które obsiadały mu głowę i ramiona kiedy przystanął
w parkowej alei i jadły z jego ręki,
jak gdyby uległo zawieszeniu prawo nakazujące
mniejszemu chronić się przed większym,
żeby nie zostać pożartym.
Jak gdyby odwrócił się czas i znowu zajaśniały
ścieżki rajskiego ogrodu.
Miałem trudności ze zrozumieniem tego człowieka
bo z tego co mówił przezierała jego wiedza o straszności świata,
raz kiedyś doznanej i odczutej aż do samych trzewi.
Zadawałem więc sobie pytanie jak zdołał poskromić
w sobie bunt i zdobyć się na pokorną miłość.
Chyba dlatego że świat choć zły ale istniejący
uznał za lepszy od nieistniejącego.
Ale także wierzył w nieskalane piękno ziemi
sprzed upadku Adama.
Którego wolna decyzja sprowadziła śmierć na ludzi i zwierzęta.
Ale to już było coś czego mój rozum nie potrafił przyjąć
* * *
Oby wyłożona tu szkicowo i pobieżnie nauka, z biografii cnotliwego ojca i patrona naszego wyprowadzona, znalazła potwierdzenie, oby zaktualizowała się i w naszym życiu ― szczerze życzmy sobie tego. Toż dotkliwie odczuwamy obecnie i identyfikujemy potrzebę, palącą potrzebę, ba, konieczność dobroci: dobroci, która jest miłością i miłości, która jest dobrocią. Naśladujmy zatem dobrego i kochającego Mikołaja, biskupa i wyznawcę.
W tym naśladowaniu niech nam znowuż dopomaga nabożeństwo, które niniejszym ― skompletowane, uporządkowane, zredagowane, nie bez uchybień i niedociągnięć zapewne ― z niemałą satysfakcją i uczuciem w ręce Drogich Czytelników i Wiernych przekazujemy.
ks. Łukasz Libowski
Kędzierzyn-Koźle, 10 IX 2014
[1] Tak o niewielu pewnych danych historycznych co do Szekspirowskich sonetów powiada Stanisław Barańczak, Wstęp: „Nie igraszka czasu”, w: William Szekspir, Sonety, tłum. Stanisław Barańczak, Kraków 2011, s. 11.
[2] Dante Alighieri, Boska komedia, Czyściec, pieśń XX, wers 31, tłum. Edward Porębowicz, http://boskakomedia.korona-pl.com (1 X 2013).
[3] Hans Urs von Balthasar, Rzeczy ostateczne człowieka a chrześcijaństwo, w: tenże, Eschatologia w naszych czasach, tłum. Wiesław Szymona, Kraków 2008, s. 100.
[4] Ryszard Kapuściński, Inny w globalnej wiosce, w: tenże, Ten Inny, Kraków 2013, s. 56.
[5] Tomáš Špidlík, Dwa źródełka, w: tenże, Jak profesor Ulipispirus wymyślił język zrozumiały dla wszystkich, tłum. Zbigniew Romanowicz, Kraków 2007, s. 67.
[6] Cyt. za: Jerzy Szymik, Przeciwko śmierci, w: tenże, Poezja i teologia, t. II, Katowice 2013, s. 100.